Dlaczego niemiecka lewica jest prorosyjska?
Kaja Puto: Skąd sympatia niemieckiej lewicy do Rosji?
Reinhard Bingener: W Niemczech mamy cztery partie lewicowe – Socjaldemokratyczną Partię Niemiec (SPD), Lewicę (Die Linke), Zielonych (Die Grünen) i nowy Sojusz Sahry Wagenknecht (BSW). Każda ma nieco odmienny stosunek do Rosji. W przypadku SPD kluczowe dla jego wykształcenia były lata 60. i 70., czasy rozwoju ruchów pacyfistycznych. Młodzi socjaldemokraci ciągnęli wówczas partię w kierunku marksizmu. Do tego właśnie pokolenia należał najbardziej znany z prorosyjskich polityków SPD – Gerhard Schröder.
Zieloni wyrośli z tego samego klimatu ideowego, jednak w ich przypadku na pierwszy plan ostatecznie wysunęła się koncepcja praw człowieka. To doprowadziło ich do ustawienia się przeciwko Rosji, a tym samym większej sympatii dla współpracy transatlantyckiej. Z kolei Lewica to projekt w dużej mierze postkomunistyczny. Marksistowskie koncepcje teoretyczne i antyamerykanizm odgrywają w nim jeszcze większą rolę niż w SPD. Podobnie wygląda to w Sojuszu Sahry Wagenknecht.
SPD to największa i najstarsza z tych partii, współtworzyła wiele rządów, przewodzi też rządzącej od 2021 roku Niemcami koalicji. Odegrała największą rolę w kształtowaniu polityki zagranicznej Niemiec wobec Rosji w ostatnich dekadach. Jak to możliwe, że wciąż utrzymuje się w niej ten naiwny pacyfizm?
Markus Wehner: Tę naiwną politykę ukształtowały, jak wykazujemy w książce, trzy czynniki. Pierwszym jest rozpowszechniony w Niemczech antyamerykanizm, który współcześnie szczególnie silny jest na lewicy, a którego konsekwencją jest prorosyjskość. Przybiera on na sile, gdy w Stanach do władzy dochodzi prawicowy prezydent. W pierwszej dekadzie nowego wieku, gdy prezydentem USA był George W. Bush, a Rosji Władimir Putin, czołowi politycy SPD głosili, że potrzebujemy równego dystansu, tzn. tak samo bliskich relacji z NATO jak z Rosją.
Polska lewica również jest krytyczna wobec USA i rozmaitych interwencji NATO, a mimo to nie idzie w prorosyjskość.
R.B.: No tak, ale Rosja nigdy nie kolonizowała Niemiec tak, jak miało to miejsce przez długi czas w Polsce. W Niemczech doświadczenie to ograniczone było do NRD – czyli czterdziestu pięciu lat i jednej czwartej ludności. Do tego dochodzi zakorzenione w historii niemieckiej kultury przekonanie o płytkości Stanów Zjednoczonych i Zachodu, której przeciwstawiana jest głęboka dusza, która łączyć ma Rosjan i Niemców. A zatem pewną rolę odgrywa tu również kulturowa pycha.
M.W.: Kolejnym czynnikiem, który wpłynął na politykę Niemiec wobec Rosji, jest niemieckie poczucie winy za zbrodnie dokonane w ZSRR podczas drugiej wojny światowej. Wśród wielu Niemców, zwłaszcza tych starszego pokolenia, panuje przekonanie, że jesteśmy winni Rosji pokój. W tej logice ponad dwadzieścia milionów obywateli ZSRR, którzy zginęli podczas wojny, to Rosjanie, choć przecież byli wśród nich również Ukraińcy, Białorusini i wiele innych narodów.
A trzeci czynnik?
M.W.: Ostpolitik [polityka wschodnia – przyp. aut.]. Zaprojektowana została w latach 70. przez SPD pod rządami Willy’ego Brandta. Pierwotnie była motywowana chęcią zbliżenia do NRD, ostatecznie przekształciła się w politykę pojednania i zbliżenia z całym blokiem wschodnim. To wówczas uznano granicę na Odrze i Nysie, rozpoczęła się wymiana handlowa z ZSRR i innymi krajami regionu. Do RFN zaczął płynąć radziecki gaz. Jednocześnie RFN wydawała 4–5 proc. PKB na obronę – współpracy towarzyszyło zimnowojenne odstraszanie.
O ile pierwszą fazę Ostpolitik oceniam pozytywnie, o tyle druga stanowiła preludium do naiwnej współpracy Niemiec z dyktaturą, jaką stawała się niepodległa już Rosja. W latach 80. SPD skupiła się bowiem na partnerstwie w zakresie bezpieczeństwa z reżimami komunistycznymi. Socjaldemokraci traktowali opozycjonistów w Polsce czy Czechosłowacji jak wichrzycieli – dość powiedzieć, że Willy Brandt podczas podróży do Polski nie chciał się spotkać z Lechem Wałęsą. Wielu z nich sprzeciwiało się również zjednoczeniu Niemiec.
Dlaczego?
R.B.: Po części dlatego, że nie chcieli, by Niemcy znów stały się wielkim, hegemonicznym krajem w centrum Europy. Jakąś rolę odgrywała chyba również wiara w stabilność reżimów socjalistycznych i ideowa z nimi bliskość.
M.W.: Zdecydowanie. Gdy rozpoczął się proces jednoczenia, oglądałem relację z posiedzenia prezydium SPD. Polityczka lewego skrzydła partii, Heidemarie Wieczorek-Zeul powiedziała wówczas, że jeśli rezultatem zjednoczenia ma być wzmocnienie NATO i zwycięstwo kapitalizmu, to ona będzie z całych sił walczyć przeciwko.
A dzisiaj SPD chełpi się tym, że mur runął właśnie dzięki ich Ostpolitik…
M.W.: Gdy zjednoczenie Niemiec zaczęło być powszechnie postrzegane jako sukces, SPD postanowiła go sobie przypisać. Z pobudek ideologicznych nie chcieli dostrzec roli republikańskiego prezydenta Ronalda Reagana i jego polityki zbrojeniowej wobec ZSRR czy np. konserwatywnego papieża Jana Pawła II, który przyczynił się do przemian w Polsce. Stworzyli więc mit wpływu Ostpolitik.
W 1990 roku – tym samym, w którym jednoczą się Niemcy – premierem Dolnej Saksonii zostaje Gerhard Schröder – jeden z głównych bohaterów waszej książki. Za młodu był marksistą, a w latach 90. blatuje siebie i swoją partię SPD z wielkim, w dodatku brudnym biznesem. Jak to się dzieje?
R.B.: Po części odpowiada za to specyfika landu Dolna Saksonia, który ma udziały w dużych firmach, na przykład w Volkswagenie. Albo w spółce Salzgitter AG – to ogromny producent stali, który od lat 70. produkował dla ZSRR rury gazowe, później zresztą również dla gazociągu Nord Stream. Premier Dolnej Saksonii zasiada w radach nadzorczych tego rodzaju firm.
Ponadto Schröderowi podoba się maczystowski świat biznesu. Wchodzi w uniwersum starszych mężczyzn sukcesu, imponują mu skłonnością do ryzyka, wzajemną lojalnością i pieniędzmi. Zaczyna od przyjaźni z gangami motocyklowymi, kończy na autokratach. Szanuje Recepa Tayyipa Erdoğana, szanuje Władimira Putina, ponieważ to silni mężczyźni, którym się udało.
O ile jednak poglądy Schrödera na politykę gospodarczą ulegają zmianie, o tyle w swojej wizji polityki zagranicznej pozostaje konsekwentny. W latach 70. i 80. podróżuje do ZSRR, w 90. – jako premier Dolnej Saksonii – do Rosji.
M.W.: Pieniądze zawsze odgrywały ważną rolę dla Schrödera, nawet wtedy, gdy był już kanclerzem [czyli w latach 1998–2005 – przyp. aut.]. Gdy podróżował z liderami biznesu, odczuwał zaniepokojenie faktem, że wszyscy zarabiają więcej niż on. Pewnie również dlatego, że urodził się w biedzie. Jego matka była sprzątaczką, ojciec zginął na wojnie, gdy chłopiec miał kilka lat. W świecie władzy i pieniędzy był nuworyszem.
Władimir Putin wykorzystał ten fakt z jego biografii, by zbliżyć się do kanclerza Schrödera. Miał w tym konkretny cel: kilka lat wcześniej obronił doktorat o wykorzystaniu eksportu gazu jako instrumentu polityki zagranicznej.
M.W.: Putin zapytany w młodości o to, czym właściwie zajmuje się w KGB, odpowiedział, że jest ekspertem do spraw relacji międzyludzkich. I faktycznie, jest w tym bardzo dobry, potrafi dowiedzieć się wiele o obiekcie swojego zainteresowania, o jego dobrych i złych stronach. Putin również pochodzi z biedy, z leningradzkiej dzielnicy – jak sam mawia – potłuczonego szkła, podobnie jak Schröder uprawiał w młodości sport i otarł się o środowisko kryminalne, lecz ostatecznie trafił do polityki i zdobył władzę.
Ponadto Putin potrafi dawać ludziom poczucie, że są szczególnie ważni. Dawał Schröderowi do zrozumienia, że może się od niego – starszego i doświadczonego polityka – wiele nauczyć. Zapraszał go prywatnie do Moskwy, rozmawiał z nim po niemiecku bez tłumacza. Panowie chodzili razem do sauny, na sanki do parku, a na sześćdziesiąte urodziny Schrödera Putin przywiózł mu do teatru w Hanowerze chór kozacki, który wykonał hymn Dolnej Saksonii. Doszło nawet do tego, że Putin załatwił swojemu niemieckiemu przyjacielowi dwójkę rosyjskich dzieci do adopcji. Schröder mawiał, że stosunki niemiecko-rosyjskie osiągnęły głębię, jakiej nigdy wcześniej nie miały. Ale to tak naprawdę były jego prywatne stosunki.
Jak ta przyjaźń przekładała się na politykę wewnętrzną kanclerza Schrödera?
M.W.: Schröder przedstawiał interesy niemieckiego przemysłu energetycznego jako narodowe interesy Niemiec. Gdy była mowa o kupnie rosyjskiego gazu, Schröder nie mówił, że leży to w interesie niemieckiego przemysłu energetycznego czy niemieckiej gospodarki, ale że leży to w interesie Niemiec. W ten sposób argumentował na przykład przyspieszenie budowy Nord Stream. Jeszcze ciekawiej zrobiło się, gdy przestał być kanclerzem, lecz wciąż kierował niemiecką polityką wobec Rosji z tylnego siedzenia.
Po Schröderze kanclerką zostaje Angela Merkel. Jej partia – CDU – przez cztery kadencje rządziła Niemcami w koalicji z SPD.
M.W.: Schröder staje się wówczas częścią rosyjskiego przemysłu energetycznego jako przewodniczący rady nadzorczej Nord Stream. Jednocześnie odgrywa rolę byłego, uznanego na arenie międzynarodowej kanclerza. I ma wpływ na kształt niemieckiego rządu. Umieszcza w nim swoich bliskich współpracowników – najpierw Franka-Waltera Steinmeiera jako ministra spraw zagranicznych, potem Sigmara Gabriela jako ministra gospodarki.
Bardzo długo w niemieckiej energetyce obowiązywał limit – można było importować nie więcej niż 30 proc. od jednego dostawcy. Za rządów ministra Gabriela został on zwiększony do 55 proc. Stało się to już po aneksji Krymu, co jest dla mnie niewytłumaczalne.
Niemcy byli przekonywani przez polityków, że rosyjski gaz jest najtańszy. W swojej książce udowadniacie, że nie była to prawda.
M.W.: Nie budowano terminali LNG, które pozwalałyby na zakup gazu z innych źródeł albo chociaż negocjowanie z Moskwą warunków finansowych dostaw. W ten sposób Niemcy uzależniły się od rosyjskiego gazu i pozwalały dostawcy dyktować ceny. Uważano, że Rosja jest bezpiecznym dostawcą i że nie mamy się czego obawiać.
R.B.: Ponadto sprzedano Rosji niemieckie magazyny gazu. Można powiedzieć, że Rosja wykorzystała europejską liberalizację rynków energetycznych do własnych celów. Gazprom stał się nie tylko producentem, ale i właścicielem infrastruktury gazowej, gazociągów i magazynów gazu. Budował na tym swoją pozycję. Niemcy wierzyli, że bezpieczeństwo Europy nie jest możliwe bez dobrych kontaktów z Rosją. A kiedy wybuchła pełnoskalowa wojna, odkryli z zaskoczeniem, że magazyny gazu są puste.
Gerhard Schröder został wówczas czarnym charakterem. Zaczęła się dyskusja o usunięciu go z SPD, odebrano mu biuro byłego kanclerza w Bundestagu, stracił też honorowe obywatelstwo Hanoweru. Nikt inny nie czuł się winny?
R.B.: Określiłbym to ogromnym osiągnięciem politycznym SPD. Schröder został głównym winowajcą, a inni politycy odpowiedzialni za prorosyjską politykę pozostali na swoich stanowiskach.
Do dymisji nie podał się Frank-Walter Steinmeier, obecnie prezydent Niemiec, ani Sigmar Gabriel, który stoi na czele Mostu Atlantyckiego, stowarzyszenia promującego stosunki niemiecko-amerykańskie. Premierką Meklemburgii-Pomorza Przedniego wciąż jest Manuela Schwesig, która przyczyniła się do powstania niesławnej Fundacji Ochrony Klimatu, powołanej w celu omijania amerykańskich sankcji przeciwko Rosji.
Niektórzy starali się usprawiedliwiać, inni zniknęli na kilka tygodni. A gdy pył bitewny opadł, powoli wrócili do swoich ról.
M.W.: Trzeba jednak dodać, że odbyło się to kosztem ich wiarygodności. Na początku wojny prezydent Steinmeier zaoferował Ukrainie wizytę w Kijowie i został odrzucony. Premierka Schwesig nie jest już raczej wielką nadzieją SPD.
Co zmienił na niemieckiej lewicy 2022 rok?
R.B.: SPD zwróciła większą uwagę na rolę polityki energetycznej w obronności, a także na kraje Europy Wschodniej – nie tylko Ukrainę, ale i Polskę oraz państwa bałtyckie. Więcej pieniędzy przeznaczono na zbrojenia – Niemcom udało się wreszcie osiągnąć cel przeznaczania na obronność 2 proc. PKB. Sam kanclerz Olaf Scholz od 2017 roku jest krytyczny wobec Rosji. W partii jednak wciąż są ludzie, którzy spekulują na temat ponownego nawiązania kontaktów z Moskwą.
Zieloni utwardzili swoją proukraińską pozycję, zaczęli też orędować za wzmocnieniem obronności i większą otwartością na struktury wojskowe, w tym przede wszystkim NATO. Z kolei w Die Linke wciąż panuje prymat tak zwanej polityki pokojowej i silnie krytyczne stanowisko wobec NATO i zbrojeń.
M.W.: Jeśli chodzi o SPD, znamienne wydają się wystąpienia przewodniczącego partii Larsa Klingbeila, niegdyś polityka powiązanego z Rosją. Po wybuchu wojny wielokrotnie podkreślał, że Niemcy powinni byli uważniej słuchać swoich wschodnich partnerów w NATO i że dziś nie ma już mowy o bezpieczeństwie z Rosją, a raczej o bezpieczeństwie w obliczu Rosji. Jednak wielu starszej daty członkom SPD niekoniecznie podoba się taka narracja.
Jak dalece ta przemiana socjaldemokratów jest trwała? Kanclerz Scholz sprawia obecnie wrażenie hamulca pomocy militarnej. Odmawia dostarczenia rakiet dalekiego zasięgu Taurus, a w dodatku publicznie skomentował niejawne zaangażowanie NATO w obsługę podobnych rakiet w Ukrainie.
R.B.: Nie można z całą pewnością wykluczyć, że tzw. russlandversteherzy [wyrozumiali dla Rosji – przyp. red.] znów dojdą do głosu. Sondaże jednoznacznie wskazują, że społeczeństwo boi się konfrontacji. Większość obywateli nie chce drażnić rosyjskiego niedźwiedzia, uważa, że lepiej zostawić go w spokoju i że osiągnie się to, nie zwiększając dostaw broni. Kanclerz Scholz bez żadnych wątpliwości popiera Ukrainę, jednak bierze pod uwagę te nastroje.
M.W.: Sprzeciw wobec dozbrajania Ukrainy jest silny szczególnie we wschodnich Niemczech. Mimo że teren ów doświadczył okupacji radzieckiej, sympatia do Rosji, ale i respekt wobec jej siły, wciąż są bardzo silne. Scholz ma jeszcze jeden problem: sytuacja niemieckiej gospodarki nie jest najlepsza, a obywatele odczuwają wzrost kosztów życia. W tej sytuacji lewe skrzydło SPD podchodzi sceptycznie do radykalnego zwiększenia wydatków na obronę. Politycy tej frakcji obawiają się, że w związku z tym zabraknie pieniędzy na edukację, wydatki socjalne czy ochronę klimatu.
W ostatnim czasie kremlowscy propagandyści zaczęli wzywać do odrzucenia ustaleń konferencji zjednoczeniowej Niemiec. Wskrzeszenie NRD jest oczywiście mało prawdopodobne, istnieje jednak możliwość, że Rosja zaatakuje w przyszłości państwa NATO – niewielka, ale realna. Niemcy nie boją się takiego scenariusza?
R.B.: Z perspektywy Niemiec zagrożenie to jest bardziej odległe niż dla Polaków, choćby dlatego, że w przeciwieństwie do was nie graniczymy z Rosją. Zgadzam się z Markusem, że rdzeniem emocjonalnym niemieckiego podejścia do Rosji jest strach przed drażnieniem niedźwiedzia czy też pewien rodzaj nieśmiałości.
Jednocześnie każdy rozsądny polityk zdaje sobie dziś sprawę, jak ważną rolę odgrywa przy tym polityka odstraszania. Zarówno Polska, jak i Niemcy opierają się w tej kwestii na transatlantyckim wsparciu, Niemcy są do tego częścią porozumienia NATO o współdzieleniu taktycznej broni nuklearnej. Widmo wygranej Donalda Trumpa powinno jednak skłonić nas do refleksji, czy nie czas na budowę europejskich środków odstraszania.
Reinhard Bingener (ur. 1979) – dziennikarz „Frankfurter Allgemeine Zeitung”. Studiował teologię ewangelicką w Halle-Wittenberdze, Chicago i Monachium. Od 2014 r. relacjonuje wydarzenia polityczne w Dolnej Saksonii, Saksonii-Anhalt i Bremie. Współautor książki Moskiewski łącznik. Sieć Schrödera i droga Niemiec ku zależności, która ukazała się właśnie po polsku w tłumaczeniu Joanny Czudec nakładem wydawnictwa Instytutu Zachodniego.
Markus Wehner (ur. 1963) – historyk i dziennikarz. Studiował historię Europy Wschodniej, nauki polityczne i slawistykę w Berlinie, Freiburgu i Moskwie. Od 1996 r. związany z „Frankfurter Allgemeine Zeitung”. W latach 1999–2004 korespondent tego dziennika w Moskwie. Obecnie pisze głównie o niemieckiej polityce krajowej. Współautor książki Moskiewski łącznik. Sieć Schrödera i droga Niemiec ku zależności, która ukazała się właśnie po polsku w tłumaczeniu Joanny Czudec nakładem wydawnictwa Instytutu Zachodniego.
**
Finansowane przez Unię Europejską. Poglądy i opinie wyrażone są poglądami autorów i niekoniecznie odzwierciedlają poglądy Unii Europejskiej lub Dyrekcji Generalnej ds. Sieci Komunikacyjnych, Treści i Technologii. Ani Unia Europejska, ani organ przyznający finansowanie nie ponoszą za nie odpowiedzialności.